Recenzja książki „Horyzont” Jakuba Małeckiego

Bardzo żałuję, że zdecydowałam się przeczytać właśnie „Horyzont”, bo przecież mogłam wybrać zupełnie inną powieść.  Nie wiem, co mnie podkusiło. Pewnie złe licho. Ta jakże nieprzemyślana decyzja pociągnie za sobą poważne konsekwencje finansowe, bo zaraz po wystukaniu niniejszej recenzji odwiedzę stronę księgarni internetowej i zakupię wszystkie książki napisane przez Jakuba Małeckiego. Do tej pory to nazwisko w kontekście literatury kojarzyło mi się tylko i wyłącznie z Robertem Małeckim i jego popularnymi seriami kryminalnymi. Coś tam słyszałam o „Dygocie”, że całkiem ciekawy i warto przeczytać, znajomi wspominali o „Śladach” i „Rdzy”, ale ja uparcie omijałam te pozycje szerokim łukiem, z góry zakładając, że to nie moja bajka. Jakże się myliłam.

Bohaterowie „Horyzontu” są „życiowymi przegrywami”.

On – Mariusz Małecki, zwany Mańkiem, „lat trzydzieści sześć, kawaler, cholesterol w normie, dwa zdjęcia z prezydentem i emerytura wojskowa”. Mieszka z żółwiem Wemkiem w dwudziestometrowej klitce w ultranowoczesnym budynku, chociaż jak sam o sobie mówi : nie jest „ani modny, ani funkcjonalny”, a do tego ma „problemy ze snem i zespół stresu pourazowego, choć w papierach napisali, że nie”. Po powrocie z misji dorabiał staniem na bramce, ale dostał niezwykle lukratywną propozycję. Za dwadzieścia tysięcy ma napisać książkę o swoich przeżyciach w Afganistanie. Problem polega na tym, że wydał już prawie całą zaliczkę, a nie sklecił ani jednego zdania. A termin oddania tekstu zbliża się wielkimi krokami.

Ona – dwudziestoczterolatka Zuza, sąsiadka Mańka z klitki naprzeciwko. Spędza wolny czas na słuchaniu bułgarskiego rapu i odwiedzaniu babciu, która ma problemy z rozpoznawaniem bliskich i czasami bierze wnuczkę za swoją tragicznie zmarłą córkę.

Wydaje się, że ta dwójka nie ma ze sobą nic wspólnego.

Czy faktycznie „chaos jest początkiem nowego świata?”

W Warszawie, w której „noc niezauważenie przechodzi w dzień, a dzień w noc, i raczej specjalnie nikogo to nie interesuje”, a „wszystko toczy się własnym, niezależnym rytmem – słońca po prostu nie ma, a zaraz potem jest, by wieczorem, ukryte za budynkami, z powrotem powoli zniknąć” życiowi rozbitkowie spotykają się regularnie w bloku na Mokotowie, bo ona potrzebowała „kogoś w tym nowym życiu, a on potrzebował chyba kogoś w ogóle”.

Czytając książkę, lubię sobie zaznaczać ciekawe fragmenty, zdania, które z jakiegoś powodu

szczególnie przypadły mi gustu, albo uznałam, że będą warte zapamiętania/zacytowania. W wypadku „Horyzontu” zapas kolorowych strzałek skończył mi się po pierwszych stu stronach, bo nieczęsto trafiam się na takie literackie perełki – pięknie napisane, wciągające, smutne, ale jednocześnie piekielne zabawne, przygnębiające, ale jakimś cudem poprawiające nastrój i dające nadzieję. Jeszcze rzadziej mam okazję spotkać takich bohaterów jak Maniek i Zuza. Bohaterów z krwi i kości, do bólu prawdziwych,  których losem czytelnik autentycznie się przejmuje. Szczególnie Maniek – olbrzym próbujący poradzić sobie z traumą, ukrywający się przed rodziną i światem, którego wiernym towarzyszem jest przywieziony z Afganistanu żółw – chwyta za serce, i to już od pierwszych stron powieści. W „Horyzoncie” autor porusza wiele poważnych tematów, takich jak samotność, wyobcowanie, stres pourazowy, utrata bliskich, ale nie odbiera to książce lekkości. Zaśmiewałam się do łez z historii o podmienieniu Wemusia, czy gotowaniu rosołu z koguta, który wcale nie miał ochoty wylądować w garnku. Nawet w krótkich scenach, jak potyczki słowne ojca i wujka Zuzy podczas grania na konsoli, czy rozmowa Mańka z babcią na temat marynistycznego obrazu, Małecki potrafi wywołać uśmiech na twarzy czytelnika, by za chwilę uderzyć w poważne tony.

„Horyzont” to słodko – gorzka opowieść o życiowych rozbitkach – świetnie napisana, wyważona, przemyślana i naprawdę warta polecania, co też niniejszym czynię. I już szykuję miejsce na półce na kolejne książki Jakuba Małeckiego!

Autorka recenzji: Ewa Ciężkowska-Rumin