Recenzja książki „Krzyk ciszy”
Stary dworek wydaje się idealnym miejscem akcji dla horroru. Najlepiej, jeżeli położony jest gdzieś na uboczu, ewentualnie na wzgórzu lub smaganym wiatrem wrzosowisku, i w dalszej lub bliższej przeszłości doszło w nim do jakieś makabrycznej zbrodni: ktoś stracił życie, polała się krew, a miejsce obrosło legendą. Czasem przydaje się budzący grozę zarządca, cmentarzysko z walącymi się nagrobkami, zapuszczony ogród czy skrzypiąca brama. Złowrogo kraczące kruki też są mile widziane, a wszechobecne przeciągi, kręte schody, powiewające firanki i sekretne pomieszczeni wydają się wręcz elementami obowiązkowymi. Do starego dworku zabrała nas w swojej najnowszej powieści Jolanta Bartoś, autorka znakomicie przyjętego przez czytelników horroru „Śpij, dziecinko, śpij”, który miałam przyjemność recenzować. Czy „Krzyk ciszy” przyprawił mnie o szybsze bicie serca?
Rodzice Barbary Trzebińskiej przez długie lata walczyli w sądzie „o odzyskanie majątku, który przez pokolenia należał do rodziny Chytrowskich, z których się wywodzili”, ale dopiero ich córce – wybitnemu lekarzu transplantologowi – udało się zrealizować ich marzenie. Majątek to podupadły dworek w niewielkim Jaraczewie, który wymaga pilnego remontu. Doglądająca postępów w pracy ekipy remontowej Barbara zaprzyjaźnia się z mieszkającym po sąsiedzku siedmioletnim chłopcem. Chce pomóc finansowo rodzicom Mareczka, ale ci są zbyt dumni by się na to zgodzić. Kiedy pewnego dnia dziecko wyrusza na rowerze, by zawieść pracującemu w polu ojcu butelkę z wodą, i przepada bez śladu, jego matka Andżelika Jaczyńska zaczyna szaleć z rozpaczy i rzucać oskarżeniami, które prawie doprowadzają do linczu. Rozpoczynają się poszukiwania zaginionego, ale udaje się odnaleźć jedynie jego rower. Tymczasem Barbara decyduje się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Mija pięć lat i wraca do Jarczewa, ale nie jest sama. Ku zaskoczeniu sąsiadów towarzyszy jej dwunastoletni Karol.
Okładka „Krzyku ciszy” ze zniszczonym dziecięcym butem jest bardzo wymowna i doskonale oddaje klimat powieści. Jest mrocznie, niepokojąco i tajemniczo, ale nie za sprawą odnowionego już dworku, a samego Jarczewa i jego mieszkańców, bo „to mała miejscowość, a ludzie żyją tu każdą plotką”. Doskonale wiemy, że czasami jedno słowo wystarczy, by doprowadzić do tragedii. „Krzyk ciszy” zaczyna się od wielkiego dramatu, bo ginie dziecko, ale to, co najbardziej przeraża, to reakcja jego matki i łatwość z jaką udaje się jej przekonać do swoich racji sąsiadów. Prawie wszyscy „zarażają się” jej szaleństwem i nienawiścią, nawet miejscowy policjant. To właśnie Andżelika Jaczyńska, a nie Barbara Trzebińska, budzi w czytelniku największe emocji. Nie do końca przekonuje mnie tylko zestawienie tych bohaterek na zasadzie aż tak wyraźnego kontrastu. Jedna jest spokojną, kulturalną, wykształconą i odnoszącą sukcesy zawodowe „dziedziczką”. Druga utknęła na wsi, nie ma żadnych perspektyw, ciągle brakuje jej pieniędzy, bo oprócz Mareczka ma pod opieką poważnie chorą córkę. Ta dobra wydała mi się nieco bezbarwna, za to ta koszmarnie zła – trochę przerysowana. Niezwykle klimatyczne są końcowe rozdziały, które zachwycą miłośników horrorów, a i dobrze przemyślane zakończenie nie powinno nikogo rozczarować.
„Zakryła usta dłonią, żeby nie krzyczeć. Czuła, że w tym momencie skończyło się jej życie, że już nigdy nie będzie szczęśliwa. Wszystko, czego pragnęła, odeszło bezpowrotnie, pozostawiając w sercu niewysłowioną rozpacz”. Z dwóch powieści Jolanty Bartoś, które miała okazję przeczytać, większe wrażenie zrobiło na mnie „Śpij, dziecinko, śpij”, ale „Krzyk ciszy” też przeczytałam z przyjemnością, bo to naprawdę zgrabne połączenia horroru z thrillerem psychologicznym.
Autorka recenzji: Ewa Ciężkowska-Rumin