Recenzja książki „Miasto w ogniu”

Do tej pory Providence nie kojarzyło mi się z mafią i krwawymi wojnami gangów, ale swoją wiedzę czerpałam z amerykańskich filmów, w których najczęściej było przedstawiane jako ciche, spokojne i bezpieczne miejsce do życia. Zupełnie w innym świetle stolicę stanu Rhode Island ukazał Don Winslow w pierwszej części swojej porywającej sagi kryminalnej pod wiele mówiącym tytułem: „Miasto w ogniu”. Amerykański pisarz, którego powieści były wielokrotnie nagradzane, a niektóre doczekały się nawet ekranizacji, przenosi nas w czasie do roku 1986 roku. Książkę polecają Karin Slaughter i sam mistrz grozy Stephen King, więc liczyłam na wciągającą i trzymającą w napięciu lekturę, ale z całą pewnością nie spodziewałam się takiej petardy!

Włosi, którzy „na koniec zawsze wierzą tylko w krew i zawsze będą się trzymać razem”, oraz Irlandczycy, którzy „męczeństwo mają we krwi” i „idą w objęcia śmierci, jakby była piękną kobietą”, są sojusznikami od pokoleń i wspólnie rządzą Providence. Kiedy Paulie Moretti przyprowadza na plażową imprezę nową dziewczynę, ta przyciąga spojrzenia wszystkich mężczyzn, na czele z największym irlandzkim podrywaczem. Dochodzi do pozornie niewinnego pijackiego incydentu, a kończy się ciężkim pobiciem amatora kobiecych wdzięków. Odpowiedzią na akt przemocy jest odwet ze strony Irlandczyków. Sytuacja zaczyna eskalować, giną kolejni ludzi po obu stronach. Dawniej „dwie grupy niewolników biły się ze sobą o okruchy z talerza pana, aż w końcu uświadomiły sobie, że razem jest ich tylu, że mogą przejąć cały stół”. Teraz Włosi i Irlandczycy postanowili ostatecznie rozstrzygnąć, do kogo ten stół należy. Ile osób musi stracić życie, by wreszcie zapanował pokój?

Don Winslow zabiera nas do stanu, którego „nieoficjalne motto brzmi: Znam pewnego faceta”. Na początku poznajemy głównego bohatera – Danny’ego, kogoś „w rodzaju pomniejszego barona”-  i od razu pomyślałam, że to chyba nie będzie powieść dla mnie. Potem dowiadujemy się więcej na temat owianego złą sławą Dogtown, miejsca zawdzięczającego swoją nazwę psom walczącym pod okolicznymi rzeźniami o resztki mięsa. Kiedy wybucha konflikt, którego zarzewiem jest prawdziwa femme fatale, bo „z pięknymi kobietami zwykle są kłopoty”, akcja gwałtowanie przyspiesza i nie zwalnia aż do ostatniej strony. Galeria postaci jest naprawdę imponująca, ale to, co sprawia, że książki się nie czyta, a pochłania się ją w zawrotnym tempie, jest oszczędny styl autora. Żadnych dłużyzn, tylko króciutkie zdania, doskonałe dialogi i dramatyczne wydarzenia następujące po sobie z prędkością wystrzałów z karabinu maszynowego. A jakby tego było mało, nie zabrakło również czarnego humoru – gangsterzy nie oszczędzają nikogo, nawet tropikalnych rybek, ale nie ważą się dokonywać egzekucji w szpitalach. Dlaczego? I z jakiego powodu mające przestraszyć dzieci wycieczki do miejscowego więzienia nie spełniają swojego zadania? W tego rodzaju książkach kobiety zazwyczaj są tylko tłem dla rozgrywek pomiędzy mężczyznami, ale w tej dostajemy prawdziwą perełkę w postaci Madeleine, której historia to materiał na oddzielną powieść.

„Zakonnice mawiały, że diabeł przychodzi w przebraniu anioła. Że najgorsze rzeczy robi się z najbardziej szlachetnych pobudek. Najbardziej obrzydliwe rzeczy robi się dla tych, których kocha się najbardziej”. „Miasto w ogniu” jest po prostu fenomenalne i zachwyci każdego amatora dobrej literatury kryminalnej. Jestem ogromnie ciekawa,  jak potoczą się dalsze losy bohaterów, którym udało się przeżyć. Całe szczęście, że nakładem Wydawnictwa HarperCollins ukazała się już druga część sagi – „Miasto marzeń”, więc od razu mogę zasiąść do lektury. Gorąco polecam!

Autorka recenzji: Ewa Ciężkowska-Rumin