Recenzja książki „Miłość leczy rany” Katarzyny Bondy
Długo zajęło mi zmobilizowanie się do sięgnięcia po to opasłe tomiszcze. Stało sobie na półce wstydu i odstraszało mnie swoją grubością, ale w końcu trzeba było się przemóc. W końcu to nie rozmiar ma znaczenie. Czy jednak warto było poświęcić ten ułamek z życia na nową publikację jednej z najpopularniejszych pisarek w kraju? Przeanalizujmy to.
Jak zwykle mamy na pierwszym planie nazwisko Bondy, które na każdej jej książce wybija się ponad tytuł. Jakby liczyła się autorka, a nie opowiedziana przez nią historia. Po części rozumiem taką decyzję wydawcy, bo w końcu kolejne egzemplarze sprzedają się też w dużej mierze za sprawą pewnej, wyrobionej już renomy. Sama nie należę do zwolenników Katarzyny Bondy, dla mnie jej kryminały są mocno przegadane i ten niestety też taki jest.
„Miłość leczy rany” to pierwszy tom zapowiedzianej trylogii WIARA – NADZIEJA – MIŁOŚĆ, więc zgodnie z kolejnością zaczynamy od tej tajemniczej wiary. W zasadzie nie widać ani nie czuć za bardzo odniesienia do tej koncepcji w samym tekście, ale przynajmniej brzmi interesująco. W każdym razie zaplanowane są już kolejne tomy, a mianowicie „Miłość czyni dobrym” oraz „Miłość pokonuje śmierć”. Co z tego będzie, jeszcze się przekonamy.
Historia kręci się wokół Igora i jego przeszłości oraz Tośki, jego narzeczonej, która tę przeszłość chce poznać, zrozumieć a nawet naprawić. W fabule dzieje się sporo, więc nie sposób streścić ją tak, by za wiele nie zdradzić. I tu też pojawia się mój główny problem z tą książką. Ponad siedemset stron, a połowa z nich nie zawiera jakichś konkretnych informacji. Naprawdę spora część mogłaby zostać wycięta i wtedy sam kryminał bardziej by pasował do swojego gatunku i lepiej by się go czytało. Mamy sporo przeskoków między różnymi datami, a ten trend, szczególnie w powieściach kryminalnych mnie nieco mierzi. W końcu przyjemniej brnąć z bohaterem, odkrywać nowe tajemnice, dopasowywać elementy układanki samemu, żeby na koniec dowiedzieć się, czy słusznie odgadliśmy pewne rzeczy. Gdy natomiast historia leci dwutorowo część z tego napięcia znika i pozostaje nam po prostu płynąć z prądem i śledzić losy postaci już bez ekscytacji, bez fajerwerków.
Jak zwykle też pojawia się kilka wątków, choć na szczęście nie jest ich dużo, które absolutnie niczego do fabuły nie wnoszą, a można nawet niektóre z nich uznać za częściowo niedokończone i porzucone w losowym momencie. W efekcie mamy masę zapisanych stron, których czytanie z każdą kolejną męczy coraz bardziej. I zdaję sobie sprawę, że skoro w statystykach sprzedaż książek Katarzyny Bondy wypada nad wyraz dobrze, to jednak istnieje wielu zwolenników takiego sposobu narracji. Jednak powiedzmy sobie szczerze – kryminał to kryminał. Istotą tu jest to, że nie wiemy co się stało, bo tego dowiadujemy się w finale, najczęściej wraz z objaśnieniem, jak do tego doszło i co ważniejsze dlaczego. Kiedy tego zaczyna brakować, to można poczuć to ukłucie żalu i lekkie rozczarowanie. Ale słowa te kieruję bardziej do osób z Bondą jeszcze nie obeznanych, żeby wiedzieli, na co się piszą i nie oczekiwali tu czegoś pokroju Scherlocka Holmesa. Natomiast dla fanów jej i jej prozy będzie to zapewne przyjemna (choć długa) lektura, utrzymana w klasycznym bondowskim stylu.
Autorka recenzji: Klaudia Sowa