Recenzja książki „Rasmussen” Grzegorza Gortata

Jaki odsetek par, które wstąpiły w związek małżeński, i przysięgały sobie dozgonną miłość, faktycznie doczeka pod jednym dachem do złotych godów, czyli przeżyje ze sobą pół wieku? Takiego wyczynu dokonali bohaterowie „Pana Rasmussena”, ale w wyniku brutalnego przestępstwa nie było im dane odejść z tego świata w ciszy i spokoju, trzymając się za ręce, czego oboje pragnęli. Książka Grzegorza Gortata to opowieść o przemijaniu i zemście, ale też o samotności i koszmarze, jakim jest utrata współmałżonka, bo „kto odejdzie pierwszy, może mówić o wygranej na loterii. Uczucie straty po śmierci ukochanej osoby, z którą się przeżyło ponad pięćdziesiąt lat, powoduje niemal fizyczne dolegliwości. Ból toczy jak rak. Wobec podobnych przypadków medycyna jest bezradna”.

Henryk Rasmussen wyszedł po zakupy i zostawił mającą problemy z poruszaniem się żonę w domu. Kupił bagietkę, mleko, pomidory i serki, nie było go raptem pół godziny. Kiedy wrócił ze sklepu, jego oczom ukazał się przerażający widok: „pokój wyglądał jak po przejściu tornada: powyciągane, opróżnione szafki komód i szaf, pofałdowany w rogu, ściągnięty na lewą stronę dywan, wszędzie papierzyska i części garderoby”, a biedna Marie już nie żyła. Została zamordowana, a mieszkanie splądrowane. Na miejsce zjawia się policja, a sprawą zajmuje się inspektor Bork. Czy faktycznie mieszkańcy kamienicy niczego nie widzieli i niczego nie słyszeli? A może coś wspólnego ze śmiercią Marie miał nastoletni sąsiad z góry? W końcu „pierwszy krzyk nowo narodzonego dziecka i pierwszy występek dzieli chwila niewiele dłuższa niż potrzebna na klaśniecie w dłonie”.

„To nie jest kraj dla starych ludzi”, chciałoby się napisać po lekturze „Pana Rasmussena”, ale właściwie w jakim  państwie rozgrywa się akcja powieści? Rasmussen to popularne duńskie nazwisko, ale bohaterowie książki mają różne pochodzenie, są wyznawcami różnych religii i noszą nazwiska z czterech stron świata. Mieszkają w stolicy europejskiego kraju, która nie radzi sobie z falą emigrantów, co doprowadza do niepokojów społecznych i ogólnej utraty poczucia bezpieczeństwa. Akty wandalizmu, napady rabunkowe i zbrodnie z nienawiści są na porządku dziennym. Kiedy ginie Marie, Henryk ma tylko jeden cel – wyjaśnić zagadkę jej śmierci i pomścić ukochaną żonę, ale „marzenia starych ludzi rzadko się spełniają, młodość cieszy się nieporównywalnie większymi względami”. Rasmussen – szalenie nietypowy, a przez to chwytający za serce samotny mściciel – opracowuje zatem plan, który pragnie wcielić życie przed odejściem z tego świata. Na szczęście dla niego śmierć to „marny przeciwnik, niewart uwagi, bo nie kieruje się planem i uderza na oślep. Ma tyleż rozumu, co cegła spadająca na głowę przechodnia”. W „Panu Rasmussenie” najbardziej zachwycił mnie język i kreacja bohaterów, bardzo ciekawe okazały się wstawki antropologiczne, ale wszystkich miłośników literatury sensacyjnej skuszonych okładkowym opisem uprzedzam – to nie jest kryminał. Dokonano zbrodni, do akcji wkracza policja, ale nie to jest w tej historii najważniejsze. Autor dotyka wielu problemów, z którymi mierzą się bogate społeczeństwa – rozpad więzi, znieczulica, obojętność, nietolerancja, wykluczenie z powodu biedy, prześladowania na tle religijnym i narodowościowym. Snuje też wizję świata, w którym możemy się obudzić za kilka lat, a może znaczenie wcześniej?

Warto pamiętać o tym, że „cokolwiek robimy, wcześniej czy później o sobie przypomina (…).Dobro, które komuś wyświadczymy, wraca do nas dwójnasób. Wyrządzone zło nie pozwala o sobie zapomnieć. Krzywda domaga się zadośćuczynienia”. „Pan Rasmussen” to mądra, świetnie napisana i naprawdę wciągająca książka. Oby więcej takich powieści ukazywało się na polskim rynku! Gorąco polecam!

Autorka recenzji: Ewa Ciężkowska-Rumin