Recenzja książki „Utkane królestwo”
Tahereh Mafi zawładnęła moim sercem już kilka lat temu, kiedy zetknęłam się z książką „Gdyby ocean nosił twoje imię”. Pamiętam do tej pory, jak bardzo poruszyła mnie pozornie prosta młodzieżowa powieść. Wcześniej nie spotkałam się z tak subtelnym poruszaniem wątków bolesnych, trudnych do przełknięcia. Autorka zdecydowanie wykazała się umiejętnością posługiwania się obrazem, który zastępował z powodzeniem dosadne komentarze. Jej proza była mnie wówczas w stanie poruszyć i zaszokować jednocześnie, mimo że temat dotyczył pary zakochanych w sobie nastolatków. Jak więc było teraz, kiedy w ręce wpadła mi historia z zupełnie innego gatunku?
Główną bohaterką jest Alizeh. Można określić ją jako władczynię pozbawioną własnego królestwa. Pełni rolę służącej, co wiąże się dla niej z pracą ponad własne siły i życiem w trudnych warunkach. Jako podrzędna pomoc dla szlachetnie urodzonych zobowiązana jest do noszenia snody. Półprzezroczysty pasek materiału ma na celu rozmycie rysów twarzy, przez co trudniej rozpoznać osobę go noszącą. Błyszczące od magii oczy dziewczyny ciężko jednak przegapić. Tak przynajmniej stwierdza Kamran, książę, który po powrocie z ostatniej wyprawy stara się zachować anonimowość. Coś w zachowaniu nieznajomej nie pozwala mu jednak przestać jej obserwować. Ich ścieżki szybko się splatają, co da początek kolejnym ekscytującym przygodom.
Autorce udało się konsekwentnie rozbudowywać charaktery swoich postaci. Z każdym rozdziałem lepiej ich poznajemy i zaczynamy pałać do nich sympatią. Cieszy mnie to niezmiernie, bo wielokrotnie natrafiałam na fabuły, w których czołowe postacie były nie do zniesienia, przez co nie dało się im kibicować, a więc historia stawała się mi obojętna. W takiej sytuacji zainteresowanie książką umiera samoczynnie. Na szczęście tutaj tak się nie stało. Napiszę więcej, rzeczywiście było z kim się utożsamiać i o czyje lody drżeć z niepokojem. Alizeh i Kamran są świetnie dobraną parą, za którą chce się podążać. Może miejscami brakowało mi kilku więcej postaci pobocznych, ale nie byłby to jakiś niezbędny element.
Wątek romantyczny również prowadzony jest w odświeżający sposób. Główni bohaterowie mają przed sobą poważne zadania. Nie amory im w głowach. Przede wszystkim chcą wypełnić swoją misję, zrobić coś dla dobra ogółu. Ich relacja nie rozwija się z dnia na dzień, lecz stopniowo dojrzewa. W zasadzie niczego innego nie mogłam się spodziewać po Tahereh Mafi, ale i tak myślę, że warto podkreślić, że pisarka w żadnym aspekcie nie szła na łatwiznę. Stworzona przez nią opowieść jest unikatowa.
To, co może niektórych razić, to narracja prowadzona z dwóch perspektyw. O ile na początku świetnie zdaje ona egzamin, o tyle w końcówce zaczyna drażnić. Na pewnym etapie nie potrzebujemy już dodatkowych wyjaśnień i zmiany punktu widzenia. Wydaje mi się, że zabieg ten momentami zbędnie przedłuża akcję i nie daje wybrzmieć pewnym wydarzeniom. Dla miłośników pościgów i wybuchów nie do przebrnięcia może okazać się sam wstęp, który obejmuje naprawdę obszerną ekspozycję. Później akcja przyspiesza, jednak trzeba dotrwać do tego momentu. Mimo wszystko polecam z przekonaniem „Utkane królestwo” tym, którzy lubią poznawać nowe uniwersa i rządzące nimi zasady. Dla mnie to zawsze świetna zabawa pobudzająca szare komórki do działania, dlatego też jestem zadowolona z lektury. Przypadnie ona do gustu w szczególności miłośnikom młodzieżowej fantastyki.
Autorka recenzji: Klaudia Sowa