Recenzja książki „W krainie Kondorów”
„My pojechaliśmy śladem kondorów, ale nie chcieliśmy, by ta wyprawa była powierzchowna. Trochę jak one chcieliśmy szeroko rozpostrzeć skrzydła i nieśpiesznie się przemieszczać, ciekawi świata, a nadające się okazje, by pozostać dłużej w jednym miejscu, traktowaliśmy jako swoiste wykorzystanie prądów. Niekoniecznie powietrznych… Szeroko rozkładaliśmy skrzydła, szukając rzeczy pięknych, interesujących, oryginalnych”. A gdyby tak rzucić wszystko i wyjechać do Ameryki Południowej? Wiesława Izabela Rudź i Krzysztof Rudź spełnili swoje marzenie i udali się w niesamowitą, trwającą ponad osiemset dni podróż, w czasie której przejechali blisko siedemdziesiąt tysięcy kilometrów, a swoje wrażenia z wyprawy opisali w książce „W krainie kondorów”.
Jeżeli ktoś myśli, że autorzy wsiedli do samolotu i w kilkanaście godzin znaleźli się w Ameryce Południowej, to jest w błędzie. Zamiast tego popłynęli do Montevideo statkiem typu ro-ro pod gibraltarską banderą i podróż zajęła im… pięć tygodni. Tak, pięć tygodni! Ale w końcu mottem ich wyprawy, której „motywem przewodnim stał się majestatyczny ptak zwany posłańcem bogów”, było „sin prisa, czyli bez pośpiechu”, a lecąc samolotem nie byliby świadkami m.in. chrztu po przekroczeniu równika. Przeraził mnie pierwszy rozdział poświęcony rejsowi, bo panikuję podczas kilkugodzinnej przeprawy promem i nie jestem sobie w stanie wyobrazić bycia uwięzionym na statku przez ponad miesiąc. Wyprawę po Ameryce Południowej autorzy rozpoczęli od Urugwaju, któremu poświęcili zaledwie dziesięć stron. To jedyny kraj na trasie, w którym nie sposób zobaczyć kondorów, bo nie ma tam gór, ale za to można wziąć udział w święcie pieczenia baraniny. W opisanej w rozdziale trzecim Argentynie trzeba uważać na bardzo pomysłowych złodziei, okradających turystów metodą na śmierdzącą ciecz, ale za to w popularnej sieci fast-foodów można kupić zestaw z butelką wina 0.2l. O ile nigdy nie wybrałabym się na walki kogutów, to z wielką przyjemnością spróbowałabym medialunas, bo pastel de papas z dodatkiem cukru i cynamonu raczej nie trafiłby w mój gust. Z Argentyny przenosimy się do Boliwii, która kondora ma w swoim godle. Jest tam płasko i wysoko, a kult macho jest niestety wiecznie żywy. Ciekawie byłoby odwiedzić miejscowość, w której na jednego mężczyznę przypada dziewięć kobiet, ale chyba nie skusiłabym się na zmumifikowane ziemniaki. Szczególnie zainwestował mnie rozdział poświęcony Chile, bo opisano w niej tak lubiane przez mnie latarnie morskie. Z państwa, w którym od stuleci ważną częścią gastronomii są wodorosty, udajemy się do Peru, by podziwiać „najwyżej położone na świecie jezioro żeglowne” i poznać historię wypadku, który przerodził się w prawdziwy koszmar. Rozdział poświęcony Ekwadorowi przyprawił mnie o dreszcze, bo z całą pewnością nie chciałabym spotkać wałęsaka brazylijskiego ani skosztować mrówek Culona. Nigdy, przenigdy nie dam się też namówić na spróbowanie chichy. Książkę zamyka Kolumbia, w której po wybuchu pandemii autorzy utknęli na wiele miesięcy.
„W krainie kondorów” czyta się przyjemnie, ale momentami trochę nużyły mnie wplatane w opowieść szczegółowe życiorysy napotkanych na trasie ludzi. Niezbyt interesuje mnie, z kim mieszka czyjaś córka z pierwszego małżeństwa albo czy ktoś jest potomkiem brata Alberta, a próbie ustalenia tego faktu poświęcono aż osiem stron! Na szczęście w „W krainie kondorów” nie zabrakło anegdot, przeróżnych ciekawostek i ładnych zdjęć. W książce znalazło się też sporo przepisów na lokalne przysmaki i na pewno niejednego amatora dalekich wypraw „W krainie kondorów” zainspiruje do zaplanowania podróży po Ameryce Południowej.
„W krainie kondorów” oraz inne książki podróżnicze znajdziesz w księgarni internetowej selkar.pl.
Autorka recenzji: Ewa Ciężkowska-Rumin.