Recenzja książki „Żuchwa Kaina”

Jeśli poszukujecie książki, po którą sięgniecie więcej niż raz, to „Żuchwa Kaina” spełni wasze oczekiwania. Co więcej, prawdopodobnie przeczytacie ją kilka razy z rzędu. Za każdym razem coraz bardziej rozgorączkowani. Nawet ja, pisząc tę recenzję, wiem, że zaraz znowu przysiądę to tej niezwykłej lektury. Co jednak czyni tę pozycję tak wyjątkową? Postaram się to naprędce wyjaśnić.

„Żuchwa Kaina” ma już swoje lata. Po raz pierwszy opublikowano ją w latach 30. ubiegłego wieku. Jej twórcą jest Edward Powys Mathers, znany pod pseudonimem Torquemada. Powieść ukazała się w większym zbiorze, jednak po dekadach została wydana jako samodzielne dzieło. Jest to swego rodzaju łamigłówka połączona z puzzlami. W tym wypadku nie dysponujemy jednak obrazkiem na pudełku, a mimo to musimy tę rozsypankę złożyć w sensowną całość. Na stu stronach autor ukrył historię sześciu morderstw. Kartki ułożone zostały zaś w losowej kolejności. Zadaniem czytelnika jest przywrócić prawidłowy porządek. Aby ułatwić mu to zadanie, twórca pod każdym ponumerowanym wpisem umieścił przestrzeń do poczynienia notatek. Na początku znajdziemy też rubryki do wpisywania właściwej naszym zdaniem numeracji. Ustalenie prawidłowego biegu wydarzeń, jak się okazuje, jest zadaniem nie tyle trudnym, co karkołomnym. Sama po kilkukrotnej lekturze mam poczucie, że zaraz wykuję cały tekst na pamięć, a mimo tego nie dowiem się, jak doszło do opisywanych zbrodni.

Trudno wyobrazić sobie lepszą rozrywkę dla fana kryminałów i logicznych zagadek niż obcowanie z tą właśnie książką. Nie jest ona długa (na szczęście!), ale poszczególne fragmenty obfitują w wszelkiego rodzaju informacje. Znaczenie może mieć wszystko. Bohaterowie, styl ich wypowiedzi, sceneria, nawet środki stylistyczne. Wydawałoby się, że wypisywanie najważniejszych danych mogłoby ułatwić sprawę, ale kiedy na jedną stronę przypada ich tyle, trudno później znaleźć to, o czym pisaliśmy pół powieści temu. Dodam, że do czytania warto zasiadać z kolorowymi markerami i zakładkami, ołówkiem oraz gumką. Osoby bardziej zdecydowane niż ja mogą się pokusić nawet o wycięcie lub wyrwanie kartek i scalanie ich na nowo w celu ułatwienia sobie pracy. Przyznam, że mnie to ciągłe wertowanie nieco zmęczyło. Nie zmienia to fakty, że czuję satysfakcję, gdy udaje mi się połączyć pewne wątki albo gdy widzę zbieżność między zachowaniem przedstawionych postaci.

Od razu zaznaczę, że do książki lepiej siadać, kiedy można sobie pozwolić na spędzenie przy niej kilku godzin bez robienia większych przerw. Choćby nie wiem, jak ktoś był skupiony, wystarczy chwila rozproszenia, by zgubić śledzony wątek. Trzeba też podejść do lektury bardzo uważnie, bo znaczenie może mieć to, że ktoś zjadł na obiad kotleta lub to, iż do kogoś zawitał listonosz. Samej nie udało mi się jeszcze odkryć nawet połowy tajemnic ukrytych w poszatkowanej fabule, ale nie zamierzam ustawać w wysiłkach.

Ostrzegam lojalnie, że ilość stron tylko z pozoru wydaje się nieznaczna. Nawet po minięciu połowy tekstu nic nie świtało mi w głowie, a o wielu rzeczach z czasem zapomniałam i musiałam do nich wracać. Ponadto język, w jakim spisano dzieło, jest dosyć ciężki w odbiorze. Ma to zapewne związek z czasem powstania utworu. Tłumaczka natomiast zapewnia na wstępie, że dostosowała przekład do wymagań i wskazówek udzielonych przez samego Edwarda Powysa Mathersa. Dlatego też nie trzeba obawiać się, że jakieś ważne informacje „zaginęły” podczas translacji na polski.

Autorka recenzji: Klaudia Sowa

Książkę „Żuchwa Kaina” znajdziecie w księgarni internetowej selkar.pl.