Recenzja II tomu „Zakonu Drzewa Pomarańczy”

Po przeczytaniu pierwszego tomu Zakonu Drzewa Pomarańczy miałam naprawdę mieszane uczucia, co do tej historii. Co więcej, było to dla mnie sporym zaskoczeniem, bowiem twórczość Samanthy Shannon, a dokładniej jej znakomity cykl Czas Żniw, pokochałam całym sercem. Liczyłam na to, że podobnie będzie w tym przypadku, ale niestety – mam za sobą drugi tom, a zatem całość tej nowej historii, i niestety nie narodziła się we mnie żadna miłość. Chociaż doceniam pomysłowość autorki, to mimo wszystko wciąż pozostaję wierną fanką historii Paige, a Zakon? Chyba po prostu miałam względem niego zupełnie inne oczekiwania.

Przyznam szczerze, że chyba nie miałam jeszcze w swojej karierze czytelniczej takiej sytuacji, jak tutaj. Zazwyczaj jeżeli już twórczość danego autora przypadła mi do gustu, to nie zdarzyło mi się, żeby jego inna seria wywarła na mnie zupełnie inne wrażenie niż poprzednia. A tutaj tak jest. Zakon Drzewa Pomarańczy nie urzekł mnie tak, jak na to liczyłam. Te wszystkie ody pochwalne względem owego tytułu tak mocno pobudziły moją ekscytację, że chyba aż za mocno – i dlatego się nieco przeliczyłam. Owszem, to nadal kawał dobrej fantastyki, z niesamowitą kreacją świata, przemyślaną, pięknie opisaną, ale… to by było na tyle. Tylko to mnie zdołało do tej historii przekonać.

Zakon Drzewa Pomaranczy

Jestem ogromnie zawiedziona tym, że smoki wcale nie odegrały w tej opowieści tak wielkiej roli, jaka była im teoretycznie przypisywana. Dalej uważam, że są znikomym elementem i nawet jakby tego elementu zabrakło, to nie wpłynęłoby to specjalnie na fabułę. Równie dobrze można by je było zastąpić dowolnymi istotami, nie miałoby to w moim odczuciu większego znaczenia. Nadal nie przekonują mnie wątki LGBT – mam wrażenie, że to było zrobione jakoś na siłę, żeby wpasować się w panujące obecnie trendy. Kolejny niepotrzebny aspekt, mieszanie na siłę, całkowicie zbędne. Osobiście uważam, że autorka mogła sobie tutaj sporo rzeczy odpuścić i popracować nad kreacją bohaterów i napięciem, bowiem momentami ta historia była zbyt rozwleczona.

Mimo wszystko przekonał mnie świat stworzony przez Shannon – po raz kolejny nie mogę jej odmówić oryginalności, bowiem podobnie jak w Czasie Żniw, stworzyła ona coś wyjątkowego, swojego i niepowtarzalnego. Magia tego świata naprawdę urzeka, aczkolwiek zabrakło mi jakiegoś bohatera, który stałby się moim przewodnikiem. Jest ich tutaj naprawdę sporo, właściwie nie ma jednej głównej postaci, która wiodłaby nas przez to uniwersum, choć nie da się ukryć, że każdy ma do odegrania ważną rolę. Niestety, nikt nie zyskał mojej sympatii. Ich losy były mi obojętne od samego początku i chociaż liczyłam na to, że stan ten ulegnie zmianie w drugim tomie, to niestety nie miało to miejsca. Dlatego też ze smutkiem muszę stwierdzić, że książka ta nie wzbudziła we mnie żadnych emocji.

Zakon Drzewa Pomaranczy

Sama tak naprawdę nie wiem, co powinnam o tym sądzić… Z jednej strony doceniam pomysłowość Samanthy Shannon oraz to, ile ta kobieta wkłada pracy w pisanie swoich powieści. Widać tutaj pasję i dopracowanie, ale jednak tym razem nie czuję się przekonana. Zdecydowanie pragnę powrócić do Sajonu – może nie jest to wyjątkowo pozytywna kraina, ale jednak tamta opowieść ma swoje miejsce w moim sercu, a Zakon go po prostu nie zdobył. Momentami się po prostu nudziłam a punkt kulminacyjny był mało porywający – wszystko tak na spokojnie rozeszło się po kościach. Wciąż pozostaję nieco zmieszana i nie wiem, co powinnam myśleć. Zakon Drzewa Pomarańczy ma mocne i słabe strony, ale myślę, że największym problemem jest to, że został po prostu przereklamowany.

Autorka recenzji: Magdalena Senderowicz

„Zakon Drzewa Pomarańczy” tom 2 i inne popularne książki fantasy znajdziecie w selkar.pl.